Wróżbicha

Spis treści utworu |
---|
Wróżbicha |
Strona 2 |
Strona 3 |
Strona 4 |
Strona 5 |
Strona 6 |
Strona 7 |
Strona 8 |
Strona 9 |
Strona 10 |
***
Rano chłopak obudził się z bolącą głową i nudnościami. Nie miał
ani siły, ani ochoty podnieść się, pamiętał jednak, że miał zacząć
dziś doskonalenie w posługiwaniu się bronią. A nie mógł i nie zamierzał
wymawiać się boleściami.
— Minę masz, jakbyś co gorzkiego
przeżuwał?
Sambor pobladł ze złości. Nad ogniem piekł
się królik. Chłopak dostał do ręki kubek z płynem, który pachniał
dziwnie. To chyba chmiel…— pomyślał – i coś jeszcze. Wypił
i poczuł, że tego właśnie mu brakowało.
— To piwo – usłyszał. – A teraz
jedz.
— A gdzie łania, com ją wczoraj ubił w
lesie? – Zapytał Sambor siadając na pniu przed ogniem.
— Dziwna sprawa – odparł zamyślony
Bolebor. – Sprawiłem ją i powiesiłem mięso tu, za chatą. Ale rano
zwierza nie było. Zdaje się, że rysie wygłodniały i porwały zdobycz.
Dlatego królikiem trzeba się obejść.
Po posiłku przyszedł czas na pierwsze nauki.
Jednak to, co chciał mu pokazać Bolebor, z początku wydawało się
młodzieńcowi dziwne. Cały czas pokazywał bowiem, jak zejść z linii ciosu
i wyprowadzić przeciwnika z równowagi, zachwiać nim a następnie zadać
jeden, decydujący cios.
— Gdy nastawisz tarczę, by przyjąć silny
cios topora, możesz stracić władzę w ramieniu. I już po tobie.
— Ale muszę pokazać przeciwnikowi, że mam
dość siły do walki z nim.
— Szczeniak jeszcze jesteś i krzepy ci
nabrać trzeba. Ale żeby nawet, ty masz wroga ubić! Masz ciężką rękę
przeto tak masz sprawiać wroga, żeby mu śmierć lekką była. Masz mu
wskazać drogę do śmierci, a nie swoją siłę czy odwagę. Gdy zacznie
machać toporem jak cepem, nie mogąc cię trafić, zacznie się złościc
i odczuwać wstyd. Wiesz coś o tym, nieprawda? – Zapytał Bolebor
uśmiechając się.
Sambor zacisnął usta z wściekłości i w
dalszym ciągu wykonywał dziwaczne uniki, które polegały na schodzeniu
z linii uderzenia, cofaniu się w momencie, gdy przeciwnik zamachiwał się aby
zadać cios oraz dziwnych skłonach tułowia. Gnatów czasami już nie czuł od
ciągłych przewrotów i upadków. Jednakże po kilku dniach tarcza nie była
mu potrzebna. Wtedy dopiero dostał ciężki topór i odzyskał miecz. Odtąd
ich zajęcia polegały na właściwej walce.
Pewnego chłodnego wieczora, gdy siedzieli
przed paleniskiem, grzejąc się i ostrząc broń, Bolebor zapytał, trochę
z przekory, trochę z ciekawości:
— Pójdziesz na cmentarzysko?
— A pójdę – poderwał się jakby go w
bolące miejsce ugodzono. – Pójdę i to zaraz po zmroku. Teraz, kiedy
nauczyłeś mnie władać mieczem, nie boję się niczego.
— Tam broń nie przyda ci się na wiele.
— A co?
Bolebor wstał i podszedł do swego posłania.
Wyjął spod skór szmaciane zawiniątko, rozwinął starannie materiał
i wyjął srebrny wisiorek w kształcie krzyża. Cztery ramiona z jantaru,
zbiegające się w jednym punkcie, oprawione w srebro, na srebrnym
łańcuchu.
— Cóż to mi dajesz? – Zapytał nieco
zdziwiony Sambor, z uwagą przyglądając się kunsztownie zdobionemu
amuletowi, w którym odbijały się płomienie ognia.
— To krucyfiks. Taki amulet, który noszą
Frankowie. On cię ochroni przed zmorą.
— Zdaje się, że i wy temu znakowi cześć
oddajecie? Miarkuję, że to chyba oznacza u was słońce?
— Znak wprawdzie ten sam, jeno większa siła
się za nim kryje, bo i wiara mocniejsza. A moc za nim stoi potężniejsza od
słońca, bo sama słońce stworzyła. Tak przynajmniej Frankowie mówią.
— Skądże to u ciebie i od kogo o tym
wiesz? – Zapytał z zaciekawieniem Sambor.
— Udałem się kiedyś daleko na zachód. Hen
aż ku frankońskim granicom. Tam, w lesie, poranionego człeka spotkałem.
Kupcem był i naszą mowę znał. Poprosił o pomoc to pomogłem, rany
opatrzyłem. Samo się zwał i w podzięce mi to dał, ostrzegając, bym dalej
nie szedł ku zachodowi, bo mnie złapią i w niewolę zamkną. Kilka dni
żeśmy razem w lesie spędzili na gawędach. Sporo ciekawych rzeczy prawił
o różnych krainach i obyczajach.
— Cóż ci on o tej sile nagadał
i czyżeś mu uwierzył w to? – Zapytał Sambor, trzymając krucyfiks w
dłoniach i wpatrując się weń z uwagą.
— Nie czas teraz na to. Zrób, co masz
zrobić, a jak wrócisz, to ci może powiem. Ale pamiętaj – nakazał
chłopcu z poważną miną – nie wyciągaj krzyża, chyba że cię zmora
zaatakuje albo spróbuje dotknąć. Wtedy dotknij nim jej cielsko. Wcześniej
nie wyciągaj go pod żadnym pozorem. Bo ani się obejrzysz, jak cię opadnie
całe stado demonów. Będą chciały odebrać ci amulet i za nic ich nie
powstrzymasz!
Sambor kiwnął głową, założył krzyż na
szyję i poszedł w las. Dziwnie mu jednak ten tajemniczy wisiorek
ciążył.
— Nie ramieniem On pewnie mocny ten
frankoński bożek. – Powiedział do siebie cicho, starając się dodać
sobie otuchy.
***
Właśnie zapadał zmrok i mgła powoli okręcała swe niewidzialne szpony
wokół drzew i krzaków. Wiatr ustał i w lesie słychać było jedynie
pohukiwania sów oraz nawoływania nocnych stworzeń. Chłód jesienny dawał
się we znaki, a ogołocone z liści drzewa przypominały mroczne i straszne
upiory.
Gdy młodzieniec dotarł na skraj cmentarzyska,
księżyc był w pełni. Przystanął i wziął głęboki oddech. Wreszcie
przestąpił krąg cmentarzyska i ruszył przed siebie. Mijał stojące pionowo
kamienie. Z początku były niskie, nie sięgały do kolan. Z czasem, im
bliżej było środka kręgu, tym kamienie stawały się wyższe
i masywniejsze. To tam, gdzie uwięzione głęboko pod ziemią, spoczywały
dusze największych nikczemników, mieszkały też najokrutniejsze demony. Swój
obok swego.
W jasnym blasku księżyca Sambor dostrzegł
rozpływające się we mgle zarysy postaci. Zdawała się być wysoka. Wyższa
od niego. Przemykała między głazami to pokazując się chłopcu i mrugając
doń czerwonymi oczami, to znów kryjąc się za głazami. Sambor nie wiedział
już, czy to mgła przybiera takie dziwne kształty, czy może to jego
wyobraźnia. Cały czas jednak oboje zbliżali się do siebie. Tak mu się
przynajmniej wydawało. W rzeczywistości jednak to on cały czas podążał w
kierunku środka cmentarzyska, gdzie moc i potęga zmory była największa.
Nagle ujrzał ją tuż obok siebie, wypełzła zza kamienia, wyciągając ku
niemu swą chudą i szponiastą dłoń. Sambor cofnął się w ostatniej chwili
i już miał sięgnąć po amulet, gdy pomyślał:
— Przecież jeszcze niczego się nie
dowiedziałem! Bolebor pewnie by mnie wyśmiał.
To dodało mu odwagi. Zmora obchodziła go
dookoła i przyglądała uważnie. Była wysoka i chuda. Jej ciało było
blade, właściwie to przeźroczyste, jednak przenikające przezeń światło
księżyca nadawało jej blasku. Proste i jasne włosy opadały na ramiona,
wysmuklając jeszcze jej sylwetkę. W oczach tliły się czerwone iskry. Sambor
był jednak pewien, czy to demon męski, czy żeński. Bolebor mówił mu, że
mogą przyjmować każdą płeć. I te dłonie. Długie i szponiaste, chcące
zagarnąć dla siebie wszystko. Jakby im się należało.
— Czego tu szukasz mój chłopcze? –
Usłyszał w końcu skrzeczący głos. – To nie jest miejsce dla ludzi,
zwłaszcza o tej porze.
— Przyszedłem tu…— odezwał się
niepewnie – przyszedłem, aby dowiedzieć się prawdy o sobie.
— A któż tego nie pragnie? –
Roześmiała się piskliwie zmora.
— Kto mnie spłodził? Ty? Odpowiedz! –
Krzyknął.
— A tak – odparła zmora z zadowoleniem,
zbliżając się powoli do Sambora i wyciągając ku niemu dłoń – jam cię
spłodziła i moim jesteś.
— Czego ode mnie chcecie? Po co jestem wam
potrzebny? – Syknął wściekle, cofając się. Nagle poczuł, że jego plecy
oparły się o chłodny kamień. – Dalej już nie ma gdzie! – pomyślał
czując dreszcz i przeszywający, lodowaty ból w całym ciele, który zaczął
go obezwładniać.
— Diabelskie kamienie, zaraz mnie porażą!
Gdzie by tu teraz….zastanawiał się, wiedząc, że jest w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Uskoczył na bok w chwili, gdy zmora zamachnęła się
i próbowała go zadrapać. Jej szpony prześlizgnęły się po kamieniu,
z którego posypał się pył.
— Muszę cię dotknąć mój chłopcze –
jęknęła zmora – a wtedy wszystko zrozumiesz.
— Mów! – Krzyknął znowu Sambor
oddalając się w pośpiechu od środka cmentarzyska. – Mów, czym jestem
i po co żyję!
— Idź na wojnę, idź do grodu Celtów,
zabijaj ich, zabijaj! Tam znajdziesz odpowiedź. Będzie bardzo piękna
i podobna do ciebie. – Odparła tajemniczo zmora i zamachnęła się, by
ponownie drasnąć Sambora w ramię. Ten jednak błyskawicznie wyjął zza
koszuli krzyż i przyłożył do dłoni zmory. Zasyczało tylko jakby kto
płonącą żagiew do skóry przyłożył, a kikimora wydała z siebie
straszliwy krzyk. Jej twarz wykrzywił przerażający grymas, a oczy
zapłonęły niczym ognie piekielne. Cofnęła się nagle, co wykorzystał
Sambor rzucając się do ucieczki. Już był przy kręgu cmentarnym, już miał
skoczyć poza granice tego diabelskiego miejsca… gdy poczuł na plecach
przeszywający, lodowaty ból. Upadł na ziemię, na szczęście już za
cmentarzyskiem. Rana zaczęła po chwili palić go żywym ogniem. Takiego bólu
jeszcze nie doznał.
— Poczuj, jaki ból zgotują ci po śmierci
jeżeli nie będziesz posłuszny swemu losowi! – Usłyszał za sobą
rozpływający się w mroku i mgle, piskliwy głos zmory, który brzmiał jak
ponura wróżba.
Podniósł się z trudem i ruszył w
powrotną drogę. Cały czas czuł na plecach trawiący go powoli ogień.
Jednocześnie resztę ciała ogarnął chłód. Gdy dotarł do chaty, był już
niemal wycieńczony i trawiła go gorączka. Upadł na posłanie twarzą do
dołu. Bolebor ujrzał ranę po szponach zmory na plecach Sambora i zaklął
pod nosem.
— A niech to! Jednak sięgnął cię szpon
diabła.
Rana wyglądała paskudnie i zaczynała
jątrzyć. Chłopiec dostał wysokiej gorączki i w letargu przeleżał kilka
dni. Bolebor próbował różnych ziół i wywarów, żadne jednak nie
pomagały. Zdawało się, że ciało Sambora miało całkowicie oddać się moce
demonów. Powoli stawał się martwym wśród żywych. Gdy zaczął już tracić
nadzieję, że rana się zagoi, a dusza powróci na ten świat, o świcie
siódmego dnia, na drzewie przed chatą dostrzegł siedzącego na gałęzi
kruka. Zdziwił się bardzo, gdyż ptaki te rzadko w tych stronach bywały. Kruk
trzymał w dziobie gałązkę jamioły. Przyglądał się Boleborowi uważnie,
jakby chciał mu coś powiedzieć. Po chwili poderwał się do lotu, zrzucając
jamiołę wprost pod jego nogi.
— Jemioła! – Krzyknął Bolebor
uradowany. – No przecie! Roślina chroniąca przed śmiercią, sama
nieśmiertelna, nawet po zerwaniu.
Wpadł do chaty i zrobił okład z jej
listków na ranie Sambora. Nie od razu jednak młodzieniec doszedł do siebie.
Minęło kilka dni, nim w ciało na powrót wstąpił żywy duch, a rana w
końcu się zasklepiła. Utracił przy tym wiele sił i upłynęło wiele dni,
nim Sambor powrócił do zdrowia.
Komentarze 2 z 2
Wróć do tytułu
Dodaj komentarz

Dobry film ...Polski No! Proza na poziomie literata. Fabuła jak z bardzo dobrego filmu, ale tu uwaga - polskiego filmu. Co by nie było, nieźle. Nie wiem czy warto tu wymieniać czego brakowało, powiem tylko, że długość tekstu potęgowała te braki. Osobiście nie lubię czytać, stąd tekst musi być naprawdę dobry by wzbudzić mój podziw gdy długi. Ten nie wzbudził, ale czuć potencjał. Jakby przysiąść i poszperać w materiałach... . A może dostaliśmy tu tylko jakiś tekstowy odpad bardzo dobrego autora, co? Do innych autorów, za Anną - warto przeczytać.
Dodaj komentarz
Zaloguj się lub zarejestruj. Dopiero wówczas możesz komentować.
Anna Wołosiak
22 Listopad 2008, 12:47
Długie, ale warto przeczytać Potknięć ciut było, naturalnie, ale czytało się przyjemnie. Po tytule spodziewałam się, że cały tekst będzie o wiedźmie, a tu zaskoczenie: głównym bohaterem jest w sumie ktoś inny.
No i cały czas nie wiem, czy Samo to TEN od Państwa Samona.
Wciągnęło mnie i nie było za bardzo przewidywalne - podobało mi się.
Dodaj komentarz Odpowiedz Wróć do tytułu